Niedawno wraz z załączonym zdjęciem kolega zadał pytanie: pamiętasz ulicę ???

Potwierdziłem, gdyż ulica, o której więcej niż wypada pamiętać była składową mego dzieciństwa. Jednakże świadom obecnie dostępnych wygód w żadnym wypadku nie chciałbym się powtórnie spotkać z siermiężnością lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Natomiast oddałbym wszystko, by choć na chwilę zostać ponownie otoczony serdecznością, bezpośredniością, uczynnością ówczesnych mieszkańców.

Zawód, pozycja materialna, zajmowane stanowisko, było tylko tłem, a liczył się sąsiad. Jak bardzo mi brakuje Ich pobłażliwości, tolerancji, uśmiechów, skinień głowy, słów: witam sąsiadkę…., sąsiada, jak szanowne zdrowie… całuję rączki…., kłaniam, życząc miłego dnia…., co słychać u dobrodziejki, dobrodzieja…., szacunek dla dziedziczki, dziedzica i tu wymieniano status persony…

Ulica Słowackiego należy do najstarszych w Koninie. Przed laty nosiła z niemiecka nazwę Hinterstrasse, by na przełomie XVIII i XIX roku stać się Tylną. Kolejno od lat dwudziestych XIX wieku przyjęła miano – Waliszewo.

Nazwa przetrwała do 1930 roku, bowiem wówczas dokonano zmian nazw większości ulic w Koninie i od tego momentu po dzień dzisiejszy nosi nazwę Słowackiego. Spoglądając na plan miasta z 1803 roku uzmysłowimy sobie dlaczego pozywano ją Hinterstrasse, tudzież Tylną.

W połowie XIX wieku po jej lewej oraz prawej stronie zaczęły pojawiać się nowe posesje. Zmieniali się ich właściciele, dobudowywano i modernizowano budynki mieszkalne, fabryczne. Po zakończeniu II Wojny Światowej w wyniku ustawy…. monopol nad „ulicą” przejęło miasto. Rozpocznijmy naszą wędrówkę od strony pl. Zamkowego opierając wspomnienia o prawą stronę ulicy. Tuż za parterowym budynkiem przypisanym do pl. Zamkowego jawiły się trzy, przedzielone za pomocą wszelakich szopek, drzwiczek zbyliczek, podwórka.

W budynkach głównych, podobnie i oficynach… jedno lub dwupokojowe lokale zamieszkiwały bardzo liczne rodziny. Nie wiązała ich żadna koneksja familijna, lecz łączyła, ba…, spajała wzajemna sąsiedzka sympatia.

Tuż za „podwórkami”, a raczej będącym granicą jednego z nich stał długi budynek, adoptowany na początku lat pięćdziesiątych na hotel. Niedawno przywoływałem wspomnienia o owym obiekcie, stąd dziś je pominę lub odeślę do retrospekcji. Vis a vis szczytu hotelu … po drugiej stronie ulicy Przechodniej stał kiedyś, podobnie i obecnie budynek, w którego szczycie wygospodarowano jednopokojowe lokum … dla tajemniczego mieszkańca. Skąd przybył?

Z podpowiedzi kolegi wynika, że nazywał się Wszędybył. Pewnym jest, że naprawiał maszyny do szycia oraz pisania, a jego ubiór w dni świąteczne stanowił wojskowy szynel. Zapamiętałem go, jako starszego milczącego z nieco tajemniczym uśmiechem pana. Epolety oraz szynel spowodowały, że nazywano go marszałkiem.

Często widywałem „Marszałka” stojącego w drzwiach do jego mieszkania. O ile wśród dzieciarni znajdowali się i złośliwcy, to w momencie utraty mleka pod nosem złośliwość zamieniała się w szacunek oraz w odwzajemniane ukłony. Ów pan, jak niespodziewanie do Konina przybył, tak i w ciszy odpłynął.

Wędrując wspomnieniem w kierunku Warty dotarliśmy do posesji, w której na początku lat sześćdziesiątych pan Bolesław Łaciński otworzył masarnię, oraz sklep pozywany „Końską Jatką”. Jak sama nazwa wskazuje surowcem w masarni było końskie mięso. W moim domu mięsa, podobnie z niego wyrobów się nie jadało, ponieważ Ojciec wychodził z założenia, że „przyjaciela jadać nie będzie”. Obyty od dziecka z końmi, kawalerzysta z wojska, uważał konia za członka rodziny… Ceny wyrobów z „Końskiej Jatki” były o wiele niższe, niż te w „tradycyjnych” sklepach mięsnych, dlatego menu kolegów ze szkoły, kolejno pracy uzupełniała „belgijska sucha”… no i kabanosy trzaskające niczym drewniane patyki…, stąd i mnie było dane poznać ich smak. Jednakże Ojcu do „profanacji” się nigdy nie przyznałem.

Mijając jatkę dotarliśmy wspomnieniem do jednopiętrowej posesji, której przejście przez podwórko stanowiło dla nas skrót pomiędzy Pl. Wolności, a ulicą Słowackiego. Tuż za nim… prawą stronę ulicy zamykał stojący na narożniku ulicy Urbanowskiej oraz Słowackiego budynek wchodzący w skład dawnego zespołu hotelowego. Lokal na pierwszym piętrze, z oknami skierowanymi na pocztę i Wartę zajmowała udzielająca lekcji gry na pianinie pani Sławinowa.

Przenieśmy się w lata sześćdziesiąte i wyobraźmy sobie ciepły, letni wieczór… a przez otwarte okna mieszkania dolatuje muzyka. Po ulicy wielbiciele kina gwarnie spieszą na seans filmowy. Jednakże my skupmy się na postaci stojącej przy budynku zajmowanym przez „Pocztę Polską”. Ów pan, należy do „barwniejszych” postaci grodu.. pomimo swoich niekonwencjonalnych zachowań wzbudza szacunek wśród mieszkańców.

Przyszli uczestnicy kinowego seansu zbyt głośno wyrażają swoje emocje kompletnie pomijając płynące z okna akordy. Ku swemu zaskoczeniu dochodzi do nich nieznoszący sprzeciwu głos nadmienionego pana: zawrzyj gębę, nie słyszysz koncertu…. szanuj pracę oraz talent innych?! Jak ciebie matka i ojciec nie nauczyli szacunku, to ja nauczę… Skarceni milkną… i już tylko nuty z nokturnu Chopina ścielą się po ulicy. I taki również był Konin. Powróćmy do miejsca z początku naszej wędrówki, stąd zacznijmy bajanie o lewej stronie ulicy.

Otwierającym budynkiem był dom należący przed wojną do rodziny Horończyków. Po wojnie mieszkało w nim kilka rodzin. Bieżąc skrótem skwituję, że w połowie lat sześćdziesiątych cały dom nabyli rodzice mego serdecznego przyjaciela. Niestety wraz z zakupem zmieniono wizerunek budynku. W tym momencie pozwolę sobie na odrobinę marzeń, a wówczas w nich pojawiłyby się odrestaurowane kamienice: umownie nazywana Glubby, Horończyka, Bajracha… czyż nie stanowiłyby wspaniałego świadectwa architektury ówczesnego Konina? A zapewniam, że nie powstydziłby się żadna z metropolii ….

Tuż za wspominanym domem kolegi w niezmienionym kształcie stoi dwupiętrowa kamienica. W podwórzu przynależnym domowi piekarnię otworzył pan Tomicki, w zamian produkty w niej wypieczone sprzedawano w sklepie umiejscowionym od frontu. Natomiast o krok dalej znalazł miejsce warsztat, w którym pokaz swoich umiejętności rzemieślniczych dokonywał pan Ograbisz. Pan Ograbisz parał się ślusarką, stąd wszelkie zamki, kłódki, zawiasy, naprawa rowerów, wózków itp. nie kryły przed nim tajemnic.

Dla dzieci wyposażonych w bicykle opowiadany Mistrz słał się zbawieniem, a to powodem posiadania „profesjonalnej” pompki. Egipskie, a raczej warsztatowe ciemności, fascynacja zawieszonymi na ścianach narzędziami, niekiedy błysk elektrody spawalniczej stawał się więcej niż wyprawą w nieznane. Kolejno zabudowę ulicy stanowił mur oraz parterowa kamienica z wykuszem.

Do mieszkań w budynku prowadziło wejście poprzez przechodnią sień. Opowiadana sień stawała się utrapieniem dla mieszkających ponieważ służyła za arterią komunikacyjną pomiędzy placem Wolności, a ulicą Westerplatte. Przemierzali ją także mieszkańcy oficyn, podobnie spieszyli tędy roznoszący ciastka z ulokowanej w podwórzu ciastkarni. No… i dzieciska biegały tamtędy, by dotrzeć do rozlewni piwa oraz wód gazowanych.

W suterynie budynku mieszkało małżeństwo, w którym głowa rodziny zajmowała się dostawą wody do mieszkań. Obyci tematem owego pana nazywali „Kaziu Nosiwoda”. Jako uzupełnienie dodam, że podczas wojny w nadmienianym budynku znalazło miejsce biuro projektowe świadczące usługi dla budowy odkrywki węgla brunatnego w Morzysławiu. Kolejno… oparty ścianą o „budowlę z sienią” kłaniał się przechodniom dom, w którym przed wojną z repertuarem ukierunkowanym na potrzeby „braci starszych w wierze” uruchomiono kino „Moderne”.

Po wojnie do 1956 roku budynek stał pusty i po wielu staraniach i uciesze rdzennych mieszkańców eksponaty z izby pamiątek u zbiegu ul Wiosny Ludów oraz Gwoździarskiej ulokowano w tym miejscu. Natomiast na piętrze, w kabinie operatora oraz pomieszczeniach kinowego zaplecza ulokowała się siedziba PTTK.

Dla „krótko – portkowców” było to coś więcej niż wydarzenie. Symboliczne opłaty za wejście do muzeum, możliwość za równie skromne sumy wypożyczenia: namiotu, kochera, materaca itp. stawało się ścieżką, ba … aleją prowadzącą do gwiazd.

Muzeum w tym miejscu przetrwało do 1966 roku i tegoż roku zostało przeniesione do Marantowa. Nie pomnę, ale chyba rok po tym wydarzeniu również PTTK przeniosło swoją siedzibę na ul. Dworcową. Od tego momentu budynek stał pusty, aż ktoś wpadł na pomysł, by zorganizować w nim halę targową. Niestety nie tędy droga, ponieważ liczą się przyzwyczajenia, nawyki, stąd „hala” nie zdobyła uznania wśród mieszkańców.

Z tego powodu, jak szybko ją otwarto, tak szybko zamknięto. Tuż za budynkiem zaczynało się królestwo fabryki Skarbka, a później Włodarczyka. Pierwsze zabudowania stanowiła modelarnia oraz hala fabryczna, a tuż za nimi znajdował się sklep ze wszelkiego rodzaju „żelastwem”. Kolejno brama wjazdowa, stolarnia i cały kompleks zamykał dom państwa Włodarczyków.

Spoglądam na fotografię autorstwa Jana Sochackiego i… nie dostrzegam obdrapanych domów, pochylonych murów, kocich łbów, ba nawet nie czuję uroku zapachów dolatujących ze stojącego na podwórku wozu asenizacyjnego. Natomiast fotografie niczym w tanecznym korowodzie pokrywają ówcześni mieszkańcy.

Pełen reweransu spoglądam na Zbyszka, noszącego przed każdym konduktem pogrzebowym krzyż. Sekunduję ślącym wzajemne ukłony „Marszałkowi” oraz „Kaziowi nosi wodzie”. Słyszę rymarza rezydującego w budynku u wlotu ulicy…. mówiącego do bawiących się skakanką(?): masz tu rzemień, bo na tym sznurku, to jeszcze sobie zęby wybijesz … Wtóruje mu pan Tomicki: ej „cywil banda” mam dla was rogaliki… tłumacząc się… że wyszły nieco knoty… Mój Boże knoty??? Toż, to w porównaniu z obecnymi wypiekami, były tortem Sachera!!! Uśmiecham się do Jacka niosącego na tacy ciastka tortowe produkcji jego ojca.

Do hotelu wprowadzają się nowi goście… Udaję, że wraz z kolegami nie słyszymy „połajanek” pana Mieczysława….. Panowie – czy wiecie, że przy takim upale należy chronić głowę? Nie usłyszawszy odpowiedzi…., ten niezapomniany Człowiek wręcza nam wykonane w jego pracowni czapki Beatlesówki… Gwar ulicy przebija rozmowę gospodyń stojących przed drzwiami skupu wełny oraz skór…. Podziwiam siłę Józia dźwigającego na plecach połówkę końskiego zadu do masarni… Z nad Warty z udanym połowem wracają wędkarze…

I właśnie taki Konin pamiętam… dlatego… „Polały się łzy me czyste, rzęsiste Na me dzieciństwo sielskie, anielskie, Na moją młodość górną i durną…”

Tekst. Tadeusz Kowalczykiewicz

Zdjęcia. Jan Sochacki