Tepper Markt (Rynek Garncarski) to dzisiejszy Plac Zamkowy. Nazwa rynku wzięła się od tep, czyli ręcznie wyrabianych garnków. Plac był znacznie mniejszy, zabudowany kamieniczkami które zajmowały 1/3 wielkości dzisiejszego Placu.

Wszystkie sklepy należały tam do Żydów. W sklepach spożywczych, niekiedy niewiększych od zwykłej izby, większość powierzchni przeznaczano na ciemne, drewniane beczki pełne domowych ogórków kiszonych i kiszonej kapusty oraz słoje z marynowanymi śledziami, a wszystko to wydawało zapach jidyszkajt (tradycyjnej żydowskości).… zgiełk nie cichł ani na moment – rozlegał się turkot turlanych beczek i wozów jadących po bruku, toczących się obok dorożek, gdakanie drobiu niesionego do koszernej rzeźni, okrzyki targujących się o cenę zboża, kłótnie po polsku i w jidysz.

Jeden z rogów placu zajmował bejt ha-midrasz (dom nauki i modlitwy, używany zarazem jako miejsce spotkań bóżnica), częściej nazywany w jidysz bes medresz, a obok niego, przy ulicy prowadzącej do parku stała synagoga i mykwa (rytualna łaźnia).

Rabin mieszkał zaraz za rogiem. Żydowski bank – jeśli nie nie jest to zbyt imponująca nazwa jak na instytucję mieszczącą się w jednym pokoiku – stał tuż przy rynku. Tu można było pomodlić się w którymś z wielu pobliskich małych domów modlitwy.

Tepper Markt leżał w środku siatki ulic, tworzących żydowską dzielnicę Konina. W czasach średniowiecznych stały tu drewniane domy, a nad nimi górował zamek. Współczesny Tepper Mark stanowił w większości osobliwy zbiór dzięwiętnastowiecznych budynków: ubogich domów przypominających wiejskie chaty, pięciopiętrowych gmachów z kamiennymi fasadami, neogotyckiego bes medreszu, nie mówiąc o kamienicy najbardziej rzucającej się w oczy zdobieniami i rozmiarami, należąca do Żyda Gluby.

Każda z tych budowli, zwykle okalająca przybudówkami podwórka na tyłach, była podzielona na labirynty pomieszczeń, pełniących podwójną funkcję: miejsc pracy i powierzchni mieszkalnych. Całe rodziny – gromadka dzieci, zięć, owdowiała babcia – musiały wcisnąć się do jednej czy dwóch izb i tam jeść, spać, rodzić dzieci, umierać, kroić ubrania, naprawiać buty, szyć ubrania, wyrabiać czapki, skórzane wierzchy butów. … na charakter Teper Marku wpływały dni tygodnia. Wtorki i piątki były dniami targowymi, kiedy to z okolicznych wiosek zjeżdżali się chłopi ze zbożem, drewnem na opał, kurami, gęsiami, kaczkami, jajami, masłem czy serem.

Swoje towary sprzedawali najczęściej na Dużym Rynku, ale do miasta przyjeżdżało się również na zakupy i właśnie na Teper Marku chłopi zaopatrywali się u Żydów w sukienki, fartuchy, kapelusze, płaszcze, marynarki, spodnie, koszule, pasmanterię czy inne towary. Raz w miesiącu w Koninie odbywał się czwartkowy jarmark, również na Dużym Rynku. Na tę okazję handlarze zjeżdżali się aż z Łodzi.

Na Teper Marku nie wetknąłbyś wtedy szpilki, kramy rozkładano nawet na przyległych ulicach, ciągnęły się aż za synagogę, prawie do końca ulicy sięgającej rzeki, gdzie handlowano końmi. Najruchliwszym dniem był piątek, kiedy Żydzi i katolicy kupowali ryby. Trzej handlarze rybami zajmowali róg ulicy wiodącej do Warty.

Przez cały tydzień żywe ryby trzymano w skrzynkach zrobionych z drewnianych deszczułek, które mocowano tuż pod powierzchnią wody. W piątki ryby wyciągano i zabierano na Teper Mark, gdzie rzucały się w drewnianych baliach. Jednego z rybnych handlarzy nazywano bim-bom. Kiedy klient wybrał sobie rybę – na szabas faworytem był karp – Bim Bom wyławiał ją z wody, pokazywał jeszcze raz kupującemu , po czym rozbijał jaj głowę głośnym łupnięciem o krawędź balii. Po krzątaninie poprzedniego dnia Teper Mark wyglądał na opuszczenie i martwy: sklepy były pozamykane, nikt ni e pracował.

Nieruchomiały nawet ciężki ramiona studziennych pomp. Ten obrazek zmieniał się po południu. Teper Mark stawał się forum dla toczonych debat. Zgodnie z prawem, niedziela miała być dniem odpoczynku również na Teper Marku, choć z rana wolno było otwierać sklepy spożywcze.

Jednak krawcy i rzemieślnicy – którzy nie mogli sobie pozwolić na dwa dni odpoczynku – pracowali za zamkniętymi drzwiami.

Źródło. Uporczywe echo Sztelt Konin Teo Richmont s.46-50