Do poniedziałkowej kawy niezwykła historia Pana Eryka Rosina jak zawsze pięknie opowiedziana przez Tadeusza Kowalczykiewicza.

Wejdźmy do miejsca do którego od wielu, wielu lat zaglądają mieszkańcy grodu z koniem w herbie. Głos Koniński Pan Eryk Rosin. Aptekarz Ostatnio podczas wspomnieniowych wędrówek… pełen nostalgii spojrzałem pamięcią w głąb ulicy Przechodniej.

Niby nic…., ot, zwykła uliczka będąca skrótem pomiędzy ulicą Słowackiego, a Pl. Wolności. Jednakże dla mnie – bez używania patetycznych frazesów miejsce niezapomnianych emocji. I nie łączą się one z mieszczącym się wówczas tam hotelem, restauracją „Europa” czy też ich zapleczami. Ulicę nierozerwalnie kojarzę z panem Erykiem Rosinem – aptekarzem na trwałe wpisanym w historię grodu.

Naprzeciwko okien restauracji prowadziło wejście na zaplecze apteki i dalej do mieszkania, rodziny Rosinów. W latach, gdy krótkie spodenki pospołu z nicianymi rajstopami były nieodzownym elementem mojego ubrania przez ulicę przemieszczaliśmy się o różnych porach dnia i roku, sprowadzając znajomość z farmaceutą oraz personelem obsługującym aptekę do zdawkowych – Dzień dobry.

Przed świętami Wielkanocnymi „wizyty” na ulicy stawały się intensywniejsze, a ukłony coraz głębsze. W przedświąteczny tydzień nasycony ogromem domowych prac, nie przypadkiem właśnie na ulicy Przechodniej znajdowaliśmy odpowiednie miejsce do gry w klasy, berka – co chwilę zerkając na apteczne okna oraz drzwi. Uzbrojeni w cierpliwość żyliśmy nadzieją, że wreszcie pan Rosin nas zauważy…, oj nieraz potrafił wystawić naszą odporność na skraj wytrzymałości.

Gdy nadszedł moment spotkania, farmaceuta podkreślając pierwsze słowa monologu mówił: Panowie…, macie tu swoje „węzełki”…, jednocześnie przypominał oraz udzielał instrukcji postępowania z zawiniątkami. W tym momencie należą się wyjaśnienia: Każdego roku przed świętami Zmartwychwstania Pańskiego nasz darczyńca przygotowywał proch strzelniczy byśmy podczas procesji rezurekcyjnej mogli oddawać się szaleństwu strzelania. Jakże mizernie brzmiał huk z korkowców czy puszek napełnionych karbidem przy gromach z naszych(?) – czytaj „rosinowych węzełków”.

Po mszy niczym koty podstawialiśmy głowy pod rękę ówczesnego proboszcza ks. Balcerczyka pewni pochwały: No…, no…, brawo panowie „oficyjerowie”… dziś huczało, że monstrancji nie mogłem utrzymać… mniej siarki panowie wojskowi, to i huk większy, a w zamian dymu mniej…, a aby szkody na zdrowiu swoim lub czyimś nie uczyniliście?

Z racji uzupełnienia, to obaj – zarówno ks. Józef Balcerczyk oraz Eryk Rosin byli nieodrodnymi synami tego Narodu – wykazując się bohaterstwem podczas II Wojny Światowej. Ksiądz w stopniu podpułkownika – odznaczony krzyżami: Virtuti Militari oraz Oficerskim Krzyżem Odrodzenia, natomiast pan Rosin – Powstaniec Warszawski, walczył w zgrupowaniu „Krystka”, również odznaczony krzyżem Virtuti Militari.

Powracając do wspomnień, to chętnych do zdobycia „węzełków” wypełnionych pozywanym przez nas „kalichlorkiem”, a przez innych „kalafiorkiem” było wielu. Farmaceuta w swojej krotochwilności, potrafił „nieznanym” mu rówieśnikom płatać niewinne psikusy.

Nagabywany o „coś do strzelania” – potencjalnych saperów kierował do pobliskich warzywniaków, konfidencjonalnie informując: Właśnie przywieźli… tłumiąc śmiech dodawał – musicie zapytać się o „kalafiorek”… ale…. pamiętajcie tylko „na ucho”. Nie trzeba dużej wyobraźni, by zobaczyć umykających młodzieńców przed pomstującym właścicielami sklepu…

Odeszli na tamtą stronę wspomniani panowie… Odpłynęli fizycznie, odpłynęła również tradycja, stąd między innymi i taki Konin pragnę opowiedzieć.

Tekst Tadeusz Kowalczykiewicz Tadeusz Kowalczykiewicz

Fot. polskaniezwykła.pl