Pomysł budowy Oskardu narodził się na początku lat 60. Czasy te pamiętają inż. Jerzy Ryguła, który pracował wówczas w Dziale Mierniczym, oraz inspektor budowlany inż. Piotr Adamczyk. Obaj byli – niezupełnie z własnej woli – zaangażowani w powstawanie tego obiektu.
– Przyszedłem do kopalni w 65 roku w marcu, miałem robotę w Gosławicach na polu drugim, warsztat na polu pierwszym i zaplecze, jeszcze tego nie skończyłem, jak zaczęła się sprawa z Oskardem – wspomina Piotr Adamczyk.
Projektanci i wykonawcy
Historia Górniczego Domu Kultury już na samym początku kryje zagadkę – wcale niełatwo ustalić autora projektu. W archiwach kopalni oraz Oskardu nie ma najmniejszej wzmianki na ten temat. Na szczęście fakty pamiętają panowie Ryguła i Adamczyk. I to właśnie oni ujawnili nazwisko architekta.
Był nim prof. inż. Wacław Rembiszewski (1907 – 1988), kierownik katedry na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej. Jednak jako autor projektu podpisał się mgr inż. Henryk Jerzy Kleszczewski (1927 – 2014), absolwent Wydziału Architektury PG z roku 1959, wieloletni pracownik politechniki, podwładny prof. Rembiszewskiego. – Jego także tytułowano „panie profesorze”. Nawiasem mówiąc to on zaprojektował na Dworcowej ścianę zachodnią, między innymi po to, żeby zasłonić galeriowiec – mówi inż. Ryguła.
– Byłem w Gdańsku na Politechnice, u prof. Rembiszewskiego, który bardzo mile mnie przyjął. Miał na stole plany rozwoju Konina, według niego to było miasto przyszłości. W tamtych czasach wyglądało, że to będzie rozwój na wiele lat – dodaje inż. Adamczyk.
Gdańscy architekci wymyślili bardzo ciekawe rozwiązanie. – To była konstrukcja żelbetowa samonośna, wykonana w jednym wylaniu. Podłoga, słupy, fundamenty to było jedno ciągłe betonowanie. Na owe czasy było to techniczne cudo – twierdzi Jerzy Ryguła.
Prof. Rembiszewski jako wysokiej klasy specjalista od konstrukcji betonowych zachęcał Henryka Kleszczewskiego do takich rozwiązań. Zgodnie z projektem konstrukcję nośną budynku stanowiącą monolit miały podtrzymywać filary zamocowane z jednej strony w fundamentach, a z drugiej w płycie stropowej. Płyta była skośna, dzięki czemu zapewniała publiczności dobrą widoczność.
Zamysł był więc świetny. Bryła architektonicznie ciekawa, technologia nowatorska. Ale projektanci nie przewidzieli, że koniński wykonawca nie ma żadnego doświadczenia w takich robotach.
Słup słupowi nierówny
Pod koniec 1964 roku kopalnia, mając projekt i pieniądze, zleciła budowę obiektu Dyrekcji Inwestycji Miejskich (DIM), która z kolei na wykonawcę wybrała Konińskie Przedsiębiorstwo Budowlane (KPB). Roboty rozpoczęły się wiosną 1965, kierownikiem budowy został absolwent Technikum Budowlanego w Koninie, a inspektorem nadzoru inżynier z DIM-u.
Szybko okazało się, że KPB nie sprosta zadaniu. Pracownicy tego zakładu wcześniej nie mieli do czynienia z taką technologią i nie wiedzieli, jak się za to zabrać. Zawalili sprawę koncertowo.
– Nigdy nie wykonywali takich skomplikowanych konstrukcji. Zapomnieli o pochyleniu stropu pod kątem widoczności. Kierownik budowy powinien wziąć wymiary z przekroju budynku i odpowiednio je przeliczyć, uwzględniając kąt pochylenia stropu, żeby otrzymać wymiar po skosie stropu. Cieśle szalując płytę stropową brali wymiary z rzutu parteru i naciągali górne końce słupów do tych do wymiarów. Konstrukcja tego budynku ich wszystkich przerosła, bo wymagała fachowości i uczciwości, a tego było brak – wspomina inż. Adamczyk i dodaje: Po zakończeniu szalowania cieśle powrzucali wszystkie wióry i odpadki do szalunków słupów. Inspektor nadzoru nie zażądał od wykonawcy sprawdzenia pionowości słupów przez geodetę i nie sprawdził zbrojenia filarów. Gdyby to zrobił, zobaczyłby śmieci i odpady z szalowania. Według projektu ściany zewnętrzne budynku opierały się na wspornikach wychodzących z belek opartych na tych słupach. Ponieważ słupy były krzywe i w części dolnych filarów nie było betonu, tylko śmieci po cieślach, to dopóki wsporniki były podparte stemplami na końcu wspornika – stemple przenosiły obciążenie murów i dachu. Kiedy po wykonaniu dachu chciano wstawiać stolarkę w oknach i wyrzucono stemple ze wsporników, to konstrukcja zaczęła się walić. Pytanie – co się dzieje? Dopiero rozszalowano słupy i kierownik budowy oraz inspektor nadzoru zobaczyli, co zrobili. Potem dosyć długo to stało, bo konstruktorzy musieli nanieść poprawki. Obliczenia poprawkowe były o wiele dłuższe niż te zasadnicze.
Inż. Ryguła też pamięta fuszerkę KPB: Ściana zewnętrzna od strony południowej była zupełnie pokrzywiona. Ktoś przyłożył do niej wagę, a tu wszystko leci. Żeby prokuratura się nie dowiedziała, w jedną noc to rozebrali i postawili na nowo. Strach był, bo ludzie naprawdę byli zagrożeni, przede wszystkim z KPB. Potem się okazało, że inspektor nadzoru z KPB nie miał odpowiednich uprawnień, żeby prowadzić taką budowę. Dyrektor Więckowski jeździł do Kleszczewskiego do Sopotu i przekonywał go, żeby nie robić awantury, ratować inwestycję. Kiedy profesor przyjechał tutaj i zobaczył to wszystko, to powiedział tak: Najlepiej będzie wszystko rozebrać i zacząć od nowa. Weźcie firmę, która ma jakieś doświadczenie w betonowaniu i zróbcie to porządnie, bo ja nie wezmę odpowiedzialności za bezpieczeństwo tego budynku i wątpię, czy ktoś taki się znajdzie.
Kiedy stało się jasne, że KPB nie wykona zadania, zaczęto szukać rozwiązania. W Dyrekcji Inwestycji Miejskich zorganizowano naradę, ze strony kopalni uczestniczył w niej dyrektor Jerzy Więckowski i Kazimierz Graczyk, główny inżynier budowlany.
Opowiada Piotr Adamczyk: W tamtym czasie, może i za przyczyną Oskardu, w KPB nastąpiła zmiana całej dyrekcji przedsiębiorstwa. Dyrektorem został inż. Konieczny z Poznańskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego. Na pierwszej naradzie w DIM-ie z udziałem dyrekcji kopalni i projektantów z Politechniki Gdańskiej zastanawiano się, czy rozbierać obiekt. Wtedy wszyscy ponieśliby straty. Wówczas Konieczny podjął się remontu obiektu pod warunkiem, że kopalnia zabierze nadzór od DIM-u, a kierownikiem nadzoru będzie Piotr Adamczyk. DIM chętnie się zgodził, bo groziła im za taką robotę sprawa sądowa.
Kopalnia miała zlecić Politechnice Gdańskiej opracowanie projektu wzmocnienia obiektu. Poszedłem do DIM-u, żeby mi przekazali dokumentację, w większości była poniszczona, ale co mieli, to dali. Po dwóch miesiącach, kiedy Kleszczewski przyjechał z dokumentacją poprawkową, zaczęliśmy działać. To znaczy w dalszym ciągu roboty prowadziło KPB, a ja aż do przekazania obiektu do użytku to nadzorowałem.
Odkrywka Czarków
Opowiada Jerzy Ryguła: Dlaczego ja się tam znalazłem? To był absolutny przypadek, wynikający ze sknocenia roboty przez KPB. Kiedy szalunki zostały zdjęte i pokazał się las słupów, z których każdy piał w swoją stronę, to oczywiście dla zaprojektowania ratunku dla tej konstrukcji trzeba było znać wartość pochyłu każdego słupa i ktoś to musiał obliczyć. Wtedy przyszli do nas, geodetów z Działu Mierniczego i razem ze ś. p. Ciechanowiczem zabraliśmy się za te słupy. Nie wiedzieliśmy, jak to zrobić, więc najpierw je ponumerowaliśmy i każdy słup miał swoją dokumentację, dla każdego była inna wartość i kierunek pochylenia. Mało tego, słupy zgodnie z projektem miały też różne średnice, były cieniutkie jak zapałeczki, ale były też grube – te, które utrzymywały fundament, takie są w kawiarni.
Dla każdego słupa robiono siatkę z dwóch części, zbrojono ją i nakładano, górę z wychyleniem takim, dół z wychyleniem takim. Jak ta konstrukcja już stała, to ją obudowywano przy pomocy drewna i betonowano zastrzykami. I zamiast cienkiego słupa, mieliśmy gruby. Każdy słup trzeba było oddzielnie robić, to była gehenna, robota dla świętych, Ciechanowicz był taki – spokojny, zrównoważony, często mnie hamował. Czasem trzeba było pracować dodatkowo po południu, na telefon.
Poza prostowaniem była też robota z usuwaniem trocin zalegających wewnątrz słupów. Najpierw śmieci trzeba było wybrać, a potem pustą przestrzeń wypełnić betonem. Wtryskiwano go za pomocą specjalnej pompy.
– Kiedy wyliczono, że słupy środkowe nie dadzą rady unieść całej konstrukcji, Kleszczewski z konstruktorami zaprojektowali między oknami stalowe rury rozkręcane. I taką siłę mają te filarki w ścianie ukryte, że całe ściany zewnętrzne są na nich podpierane, a pozostały ciężar na grubych słupach w środku. Wyprostowaliśmy do poziomu płyty, bo się ugięło wszystko, lewarami podnosiliśmy strop do góry, do poziomu. Potem zabezpieczyliśmy słupy na stałe. Potężna robota, bo to były słupy stalowe z rury zrobione, trzeba było je obudować i tak zabezpieczyć, żeby nie rdzewiały – mówi Piotr Adamczyk.
Wszystkie te prace korygujące, prostujące i wzmacniające wymagały czasu. Zwłoka wywoływała zrozumiałe zniecierpliwienie kierownictwa kopalni. Dyrektor, który często zaglądał na budowę, denerwował się, że nie widać żadnego postępu robót.
Przerwa w budowie trwała prawie 4 lata. Prace naprawcze rozpoczęto w 68 albo w 69 roku, a skończono w 72 roku. Zasłonięta płotem budowa rozbudzała ciekawość mieszkańców miasta, znaleźli się złośliwi, którzy twierdzili, że to nowa odkrywka. Stąd wzięła się legenda o odkrywce Czarków.
Niespodziewane kłopoty z realizacją inwestycji, odstępstwa od pierwotnego planu sprawiły, że projektanci stracili serce do Oskardu i nigdy już do Konina nie przyjechali, nikt nie pamięta, by byli na otwarciu obiektu. I potem nawet nie przyznawali się do autorstwa tego projektu.
Pani Basia z przecinakiem
Z budową Oskardu związana jest jeszcze jedna anegdota. Jej bohaterka to pani Basia (nazwiska, niestety, nie udało się ustalić), autorka wystroju wnętrza. Pani Basia pracowała w jednej z warszawskich pracowni plastycznych i jako znajoma prof. Rembiszewskiego była zaangażowana w jego realizacje.
Projektantka wymyśliła ciekawe rozwiązanie: mozaikę na ścianie obok kawiarni. Sama kawiarnia była tak była pomyślana, żeby w czasie antraktu publiczność mogła tam zejść, napić się kawy na miejscu lub wziąć napój na górę. Komunikację zapewniał ślimak schodzący aż do piwnicy, gdzie znajdują się toalety.
Mozaika miała powstać z półfabrykatów tarcz szlifierskich produkowanych przez kolski „Korund”. Niestety, cały efekt przepadł, ponieważ ścianę zasłoniły szerokie filary.
– Kiedy pani Basia przyjechała i zobaczyła takie grube słupy, to strasznie klęła, że Rembiszewskiego zwolni. Krzyczała: Coś ty narobił! – mówi Piotr Adamczyk.
– Osobiście widziałem, jak porwała za młotek i krzyczy: Przecinak mi dać, przecinak! Ktoś przyleciał z tym przecinakiem, nie wiedzieliśmy, co ona z tym zrobi, jak ona to spożytkuje. A ona zawinęła rękawy pulowera i zaczęła kuć słup. Mówię: Kobieto, nie przewrócisz słupa tym przecinakiem. Ale jej wcale o to nie chodziło, tylko miała zamysł artystyczny, żeby słup powiązać z tłem, takim jak zaprojektowała. I mówi: ja mu tu zrobię kokardę na (tu padło wysoce nieparlamentarne słowo)! Będzie pamiętał do końca życia! – dodaje Jerzy Ryguła.
Kokarda była widoczna na filarze w holu aż do czasu obecnego remontu. Ciekawe, czy będzie ją można zobaczyć po zakończeniu modernizacji.
Sala zborna, dom młodzieży czy teatr?
Sporo zamieszania wywołało także przeznaczenie obiektu. Wyszło to na jaw dopiero po zakończeniu budowy. Wspomina Jerzy Ryguła: Pamiętam doskonale tę chmarę ludzi, weszli do środka i obeszli wszystko, a Graczykowi zadano takie pytanie: Panie inżynierze, a gdzie będą pracownie dla młodzieży? A Graczyk rozłożył ręce i mówi: Tu nie ma żadnych pracowni. – No jak to, to ma być dom kultury, dla kogo to zrobiliście? Gdzie są pomieszczenia dla dyrekcji? – Nie ma.
Zgodnie z górniczą nomenklaturą Oskard miał być salą zborną. Kopalnia nie miała możliwości, żeby budować dom kultury, natomiast salę dla załogi mogło sfinansować ministerstwo górnictwa. Projektant chyba o tym nie wiedział, w każdym razie zaplanował coś zupełnie innego.
– Rembiszewski zaprojektował to jako teatr dla Konina, tylko Kleszczewski nie zdążył zrobić projektu. Nadbudowa nad sceną miała być jakieś 8 m od stropu sali, żeby można było wciągać dekoracje. Ale zrobiono tylko wentylatornię nad sceną, a miejsca dla dekoratorni nie ma. Była taka umowa, że salą teatralną, na razie, kiedy jeszcze nie ma aktorów, będzie się opiekował teatr z Gniezna. Przyjechał dyrektor ze swoją świtą, z trzema reżyserami, wszedł do środka. Piękna sala, lepsza niż u nich w Gnieźnie. A jak spojrzał do góry: Guzik macie. Nie ma gdzie dekoracji schować, gdzie kuluary? A Kleszczewski i Rembiszewski zaprojektowali inne rozwiązanie, filmowe dekoracje rzucane na ścianę projektorem. Dowiedziałem się tego dopiero po fakcie – stwierdził Piotr Adamczyk
Można więc powiedzieć, że Oskard jest budowlą hybrydową. Kopalnia budowała salę zborną, profesor zaprojektował teatr, inni sądzili, że powstanie dom kultury z pracowniami dla młodzieży. I wszyscy się pomylili.
Oskard to istny labirynt, z wieloma poukrywanymi pomieszczeniami niewiadomego przeznaczenia. Choć trzeba przyznać, że sala widowiskowa prezentowała się doskonale. Udało się jeszcze jedno – akustyka. Jest rzeczywiście świetna. Projektanci niewątpliwie korzystali z pomocy fachowców, dla osiągnięcia właściwego efektu dopasowano boczne balkony. Natomiast drewniane nadbudówki nad balustradami to pomysł kopalniany.
Zaginiona dokumentacja
– Byłem zainteresowany tą budową, bo nasze SITG miało tam dostać swoje pomieszczenie. A tu się okazało, że dostaliśmy jedynie kawiarnię, która zresztą też nie była przygotowana i było z nią mnóstwo kłopotów. Ciągle przyjeżdżał inspektor z sanepidu, trwało to chyba trzy lata, zanim ją uruchomiliśmy – mówi Jerzy Ryguła.
Podobne problemy były z pomieszczeniami na górze, gdzie pierwotnie przewidziano szatnie dla aktorów. Okazało się, że nawet pracownicy domu kultury nie bardzo mają się gdzie podziać.
Kierownikiem Oskardu był w tamtym czasie Wojciech Jankowski i to jemu Piotr Adamczyk przekazał całą dokumentację. Ale wkrótce okazało się, że dokumenty zniknęły.
– Kiedy szefem Oskardu został Darek Zbierski, chcieliśmy wszystko przebudować i już dokumentacji nie było. Chciałem jechać do Gdańska i porozmawiać z Rembiszewskim, jeszcze wtedy żył. Ale Kleszczewski powiedział: Nie ma mowy o przebudowie, ja się dziwię, że ten budynek w ogóle stoi. Poprosiłem go, żeby powiedział, co można zrobić, żebyśmy mieli dodatkowe pomieszczenia. – Trzeba zrobić dobudówkę na oddzielnych fundamentach. Można coś dokleić, możecie balkon zlikwidować, doprojektować budynek, architektonicznie powiązać. I wtedy się okazało, że nie mamy dokumentacji. Politechnika nam nie chciała wydać, powiedzieli, że też nie mają. Na pewno mieli, tylko nie chcieli brać odpowiedzialności na siebie. Widać było wyraźnie, że Kleszczewski nie chce mieć z tym nic wspólnego – wspomina Jerzy Ryguła.
Piotr Adamczyk uzupełnia: Konstruktorzy Kleszczewskiego dobrze wszystko zaprojektowali, to się trzyma, stoi. A łącznik do biurowca kopalni Kleszczewski odręcznie narysował i przeliczył, przysłał po tygodniu dokumentację. Drugi łącznik powstał dwa-trzy lata później, chyba w 74 roku.
Jednak to, że obiekt dobrze się prezentuje, nie zmienia faktu, że przebudowa może okazać się wysoce kłopotliwa. Obaj panowie przewidują spore trudności dla wykonawcy remontu. – Może się okazać, że wystąpią kłopoty ze statyką, coś się może zacząć sypać – mówi inż. Ryguła. Właśnie przed tym przestrzegał projektant.
Ciekawe więc, jak budynek zachowa się podczas robót modernizacyjnych i jak będzie wyglądał po ich zakończeniu. Może zostanie przywrócony napis, który przez długie lata widniał nad wejściem? Zaprojektowała go Ludgarda Jadczyńska, a wykonali dwaj pracownicy GDK Krzysztof Kaczmarek i Janusz Zawilski w warsztatach szkoły górniczej. Napis zniknął podczas któregoś z poprzednich remontów, a szkoda.
Fot. archiwum, Piotr Ordan
Głos Górnika