Do retrospekcyjnej wędrówki pokusiło mnie zdjęcie zamieszczone na stronach internetowego „Głosu Konińskiego” z uwiecznionym na nim fragmentem pl. Zamkowego. Celem unaocznienia wspomnień pozwoliłem sobie na zdjęciowy kolaż.

Obiecuję, że marszrutę po wspomnieniach zakończę anegdotycznym epizodem, jednakże zacznę mającym umocowanie w faktach stwierdzeniem: Konin po 1945 roku nie miał szczęścia do architektów, urbanistów oraz konserwatorów zabytków. Wracając do fotografii ze stron „Głosu Konińskiego”, to jej tło stanowi kamienica – umownie nazywana Gluby.

Na fotogramie poznamy ją bez dachu – czytaj tuż przed rozbiórką. Była to jedna z najpiękniejszych, oraz najbardziej okazałych budowli w naszym grodzie. O historii domu oraz jej mieszkańcach pozwoliłem sobie już niegdyś opowiadać…, stąd temat pominę. Niestety wizja ówczesnych włodarzy miasta była odstającą od wszelkich reguł zdrowego rozsądku i zamiast poprzez niewielką kosmetykę dom zachować woleli zburzyć. Argumenty, że mury oparte na solidnej opoce trzymają się bardzo mocno, a jasne, oraz przestrzenne lokale nie posiadają zagrzybienia nie powstrzymały przed obróceniem kamienicy w perzynę.

Podobnie prośby o zachowanie świadectwa minionej epoki natrafiały na umysłową próżnię…. W głowach włodarzy rodziło się nowe…., stąd powstało obecne dziwadło, miast zachowania pięknej kamienicy… Domyślać się tylko mogę, że clou autora fotografii stanowili pasażerowie z przystanku komunikacji miejskiej. Zalążek obecnej komunikacji – bez wnikania w historię oraz zmiany strukturalne ma swój początek w połowie lat sześćdziesiątych, a pierwsze przystanki wraz z upływem czasu, kolejno dla linii 1, 2, 3, 4, 5 sadowiono przy pl. Wolności.

Dzięki owemu wydarzeniu – my obywatele w krótkich majteczkach, zazdrośni o tramwaje, trolejbusy, autobusy z innych miast mogliśmy już z podniesionym czołem mówić: Mieszkańcy grodu z koniem w herbie nie gęsi… i swoją komunikację mają.

Ponieważ właścicieli pojazdów osobowych było jak na lekarstwo, dorożki odpływały już do wspomnień, a na korzystanie z usług taxi nie wszystkich było stać, stąd wymieniona komunikacja cieszyła się olbrzymią popularnością.

Należy nadmienić, że przemieszczający się z lewego brzegu Warty na prawy, oraz odwrotnie, stanowili większość z pasażerów wymienionych linii. Powodowało to problem dla udających się poza granice miasta ponieważ nie zawsze mogli o danej godzinie z autobusu korzystać.

Z tak prozaicznego powodu dla autobusów kursujących tylko pomiędzy „starą”, a „nową” częścią miasta uruchomiono linię „0”. Celem uzmysłowienia młodszym czytelnikom dodam, że wnętrze ówczesnych autobusów w sposób drastyczny różniło się od obecnych.

Nie przewidywano w nich odpowiedniej ilości miejsc stojących, dlatego w godzinach „szczytu” w owych automobilach panował straszny tłok. Dodam, iż samo wejście do autobusu wymagało niekiedy sporej sprawności fizycznej, stąd celem uniknięcia niepotrzebnych przepychanek zastosowano widoczne na zdjęciu barierki. Z nostalgią wspomnę, jakże inne to były czasy, gdyż kobiecie – niezależnie od jej wieku obywatele „pci” odmiennej ustępowali miejsca siedzącego.

Podobnie dzieci stały przy rodzicach, a co najwyżej zajmowały miejsce…, lecz na kolanach opiekuna. Jak z autopsji wynika nie tylko autobusy oraz struktura komunikacji się zmieniła, ale i obyczaje również…. Powracając do wędrówki po wspomnieniach, to w jeden z kwietniowych poranków na kolanach opiekuna zajął miejsce młodzieniec lat około pięciu.

Oczekując na godzinę odjazdu pasażerowie z przystanku na pl. Wolności „szczelnie”, oraz karnie wypełnili autobus. Miłość swe humory ma… śpiewał Bohdan Łazuka, widocznie tego dnia w podobny humor wpadł opowiadany młodzieniec…, ponieważ pomimo strofowania przez opiekuna wiercił się niemiłosiernie…

W pewnym momencie – zbyt mocno posadzony na czterech literach, na znak protestu wykrzyczał: Jak będziesz tak robił, to powiem mamie, że siusiasz do umywalki… W autobusie zapanowała cisza…, by po chwili pasażerów opanowała histeria śmiechu.

Śmiech jest zaraźliwym…, stąd śmiali się zarówno ci do których uszu dotarły słowa chłopca, podobnie i ci uchwyceni radosnym nastrojem pozostałych. Kierowca autobusu również w przeogromnym chichocie pokładał się na kierownicy…, a salwy jego śmiechu miały charakter „wznoszący”. Malec, pewnikiem nieświadom „szkodliwości wizerunkowej” dla swego opiekuna również wpadał w radosne grymasy.

W jaki sposób reagujemy na śmiech dziecka…, nie muszę opowiadać. Nadszedł czas odjazdu, a kierowca trzymając się za brzuch prosił: przestańcie, bo nie ruszymy. Dziwnym trafem tylko opiekun dziecka z przybierającą na przemian kolory bieli oraz czerwieni twarzą, usilnie próbował coś dojrzeć w wystawie sklepu radiowo – telewizyjnego znajdującego się vis a vis przystanku.

W pewnym momencie zerwał się z siedzenia… wziął dziecko na ręce i wysiadł… Trwała jeszcze spora chwila, by kierowca mógł uruchomić pojazd i odjechać. Jeszcze co jakiś czas śmiech eksplodował „punktowo”, a na przystanku „koło Stencla” zanikł całkowicie.

Celem faktograficznym dodam, iż nazwa przystanku „koło Stencla” wzięła się od domu przy ulicy Szarych Szeregów w którym mieszkał cieszący się wielką estymą dr. Sztencel.

Podobno każde opowiadanie winno zawierać konkluzje? Zatem i ja mam nadzieję, że opowiadaniem wybłagam na przyszłość szersze horyzonty myślowe u włodarzy Konina, by już więcej nie niszczyli „czegoś”, co jest świadectwem historii miasta, a pozostałym winszuję dni wypełnionych śmiechem… i oby nie był tak kłopotliwy, jak dla owego tatusia z autobusu.

Tekst i zdjęcie Tadeusz Kowalczykiewicz