Zwierzę na dwie litery…, czyli „Óń”… z Konina Gwałtowny rozwój techniki w ciągu ostatnich dziesięcioleci, spowodował „zamknięcie” konia w padokach, gdzie używany jest tylko do celów hippicznych.

Z krajobrazu Konina w stopniowy sposób znikały pojazdy, jak drzewiej żartobliwie mawiano…, napędzane na „owsiany gaz”.

Rozwijająca się komunikacja samochodowa najpierw wyparła z ulic miasta dorożki, a kolejno po nich, już tylko we wspomnieniach zamieszkały wozy, którymi rozwożono paczki i listy oraz te służące do transportu mięsa. Jeszcze do końca lat osiemdziesiątych na ulicach Konina bardzo często można było spotkać furmankę zaprzęgniętą w konia.

Z pobliskich odkrywek transportowano nimi „czarne”(węgiel brunatny), a ze składnic opału węgiel kamienny. Wozami jeżdżono na uprawne grunta w celu zwózki zboża oraz roślin okopowych. Koń służył jako siła pociągowa pługa, radła, bron czy też maneżu.

Były i momenty, gdy furmanki wyposażano w siedzenia i całymi rodzinami podróżowano na odpusty…, również na ten licheński z piętnastego sierpnia. Obecnie wybieramy kolor karoserii, a wówczas lubowano się maści konia. W barwy konińskiego krajobrazu skutecznie wpisały się konie „gniade” „kasztany”, „kare” czy „siwe”, do rzadkości należały „taranty” oraz „deresze”. Furmani w miejsce kierownicy mieli do swojej dyspozycji „lejce”, jednakże zamiast „wodzy”, częściej używali komend słownych, jak: „wio”, „prr”, ksobie”, „(ł)ocip”.

Za pomocą powtarzanego słowa, „hetta… hetta…” przyspieszano bieg konia. Patrząc na to ważące nieraz przeszło pół tony zwierzę, zadziwiać może, że po komendzie „nastąp się” czworonóg pokornie zajmował odpowiednią pozycję – na przykład przy „dyszlu”. Bardzo często przy zaprzęganiu do wozu, koń przydeptywał „lejce” lub pasy idące od „karczku” do „orczyka”, wówczas mówiono „noga” i zwierzę podnosiło odpowiednią kończynę.

Skąd wiedziało, o którą chodzi – pozostanie tajemnicą końskiego łba. Polacy mają chyba zakodowane w genach, że na widok konia na ich ustach zawsze pojawia się uśmiech. Dzieci z lat, gdy konie na ulicach miasta były codziennością, bez trudu rozpoznawały furmanów oraz ich powozy.

W Koninie z lat sześćdziesiątych do najlepiej umiejących swe rumaki wodzić należeli panowie: Chojnicki, Dębiński, Dobrochowski, Hejna, Krawczyński, Marczak, Rybczyński, Szulc, Walczak, Witkowski. Zimową porą, gdy biały puch pokrył miasto, rumaki zaprzęgano do sań i dopiero wówczas była frajda…, bowiem do sań „matki” swoimi śnieżnymi bolidami podczepiały się całe czeredy dzieciarni. Jednakże nastawały i czarne dni…, wówczas mieszkaniec Konina szedł na ulicę Kościuszki, a tam w drzwiach jednego z domostw mówił: Panie Fabich… ojca trzeba zawieźć…. indagowany złożył kondolencję i po krótkiej rozmowie dopytał o godzinę oraz dzień pogrzebu…

Nie chcę podejrzewać o zrozumienie, ale rumaki „na co dzień” służące za siłę pociągową zaprzęgnięte do karawanu kroczyły dostojniej…, szły krok w krok ze spuszczonymi łbami…. zdawało się, że utożsamiały się z żalem pokrywającym bliskich zmarłego …

Tadeusz Kowalczykiewicz