tekst: Magdalena Krysińska-Kałużna, marzec 2023

– W drugiej połowie XIX wieku Konin znalazł się w dołku cywilizacyjnym. Jedną z przyczyn tej sytuacji były ograniczone możliwości komunikacyjne – kontynuuję rozmowę o historii miasta z kierownikiem konińskiego oddziału archiwum Państwowego w Poznaniu, panem Piotrem Rybczyńskim. – Do 1922 roku miasto nie miało połączenia kolejowego. Najbliższa stacja była w Kutnie. Kolejna – ale już za granicą – w Strzałkowie. Wszystkie towary trzeba było dostarczyć w inny sposób. Problem dobrze widać na przykładzie fabryki Reymonda, uruchomionej po Powstaniu Styczniowym. Do pewnego momentu się rozwijała, ale nie można jej było przestawić na produkcję przemysłową, bo koszt przewiezienia towarów i surowców na wozach do Kutna i z Kutna, sprawiał, że taka produkcja stawała się nieopłacalna. Tym bardziej nie mogły się wybić inne miejscowe zakładziki. Do Łodzi po zaopatrzenie – ze względów bezpieczeństwa – jeździły cale karawany. Trochę jak na Dzikim Zachodzie.

W Koninie było więc dość drogo. Niektórzy woleli robić zakupy w Kaliszu lub Łodzi, gdzie było taniej i był większy wybór towarów.
Słucham o historii Konina i jego żydowskiej społeczności w miejscu jak najbardziej temu sprzyjającym, czyli w budynku należącym do Archiwum Państwowego, który znajduje się przy ul. 3 Maja, kiedyś – ul. Długiej, a jeszcze wcześniej – Grobli (jedna z odnóg Warty płynęła zaraz za kościołem farnym i ulica była wtedy de facto groblą).


– W modelu ekonomicznym, który się wtedy wykształcił, ważną rolę pełnił przemyt. Pisze o tym świetnie Józef Lewandowski, z którym dużo na ten temat przegadaliśmy (m.in. o tak zwanej rencie różniczkowej z przemytu). Był to proceder rozbudowany, w który zaangażowani byli i Żydzi i nie-Żydzi. Ale Żydzi procentowo dominowali w handlu, również w tej jego formie. I to wszystko, po 1918 roku, nagle się zmieniło. Istniała nawet anegdota, jak to Rada Miasta Pyzdry miała wyrazić zadowolenie z faktu odzyskania niepodległości, ale pod warunkiem, że granica nadal zostanie w dawnym miejscu …


– Czy pogorszenie sytuacji ekonomicznej wpłynęło na naszym terenie na relacje pomiędzy Żydami i nie-Żydami? – pytam


– Były niesnaski, gdy konkurowano między sobą, jednak w Koninie nigdy nie doszło do jakiegoś tumultu, ani w dwudziestoleciu, ani wcześniej. Nie mamy nic poświadczonego. O relacjach pomiędzy tymi dwiema grupami pisali i Richmond i Lewandowski i każdy z nich widział je i opisywał trochę inaczej. Richmond był osobą z innego świata. Nie znał meandrów polskiej historii. A historię powszechną znał z perspektywy mieszkańca Wielkiej Brytanii. Pisząc o Koninie tworzył więc czasem obraz jakiegoś dzikiego kraju, a czasem obraz ten gloryfikował. Gdy pisał o żydowskim Koninie, to pisał tak, jakby istniało odrębne miasto przy mieście, a tak nie było. U Lewandowskiego obraz jest bardziej skomplikowany, nie czarno-biały. Trzeba też pamiętać, że mniejszość, jeśli była szykanowana przez grupę dominującą, to nie pozostawała bierna. Jeden z konfliktów do jakich doszło pomiędzy Żydami i nie-Żydami, a właściwie Żydem i nie-Żydem opisuje Infeld*, który wszedł w spór z inżynierem Piestrzyńskim, co znalazło swoje zakończenie w sądzie. Poszło o to, że gdy pojawiło się zagrożenie powodzią, zamknięto most na rzece. Niektórzy żydowscy kupcy nie zdążyli przewieźć swoich towarów i domagali się otwarcia mostu (który zresztą niedługo rzeka faktycznie zniszczyła). Przechodził akurat wtedy Infeld i doszło do pyskówki pomiędzy nim i Piestrzyńskim. Infeld powiedział, że inżynier nie chce przepuścić kupców, bo są Żydami i zarzucił Piestrzyńskiemu antysemityzm. Ten założył Infeldowi sprawę o zniesławienie. Ostatecznie Infeld skomentował w swoich wspomnieniach, że czasem widział antysemityzm nawet tam, gdzie go nie było**. Zdarzało się, że grano tą kartą antysemityzmu. Jest taka historia, która napsuła trochę krwi, a dotyczyła budynku gimnazjum żydowskiego i architekta powiatowego i miejskiego, Zygmunta Lindnera.


– Ten budynek, który stoi przy Wodnej, przy samej ulicy, to nowy budynek, postawiony w miejscu dawnego gimnazjum żydowskiego, prawda? – przerywam, żeby się upewnić. – A budynek, który stoi w głębi, powstał, gdy gimnazjum już nie funkcjonowało?


– Tak. Budynek, w którym działało gimnazjum, to był budynek o charakterze mieszkalnym. Gdy udziałowcy powzięli zamiar zbudowania nowego gmachu, bo nabyli plac tuż przy rzece, a to był teren zalewowy, Lindner nie chciał wydać pozwolenia na budowę. Wówczas zastosowano wobec niego chwyt poniżej pasa i powiedziano, że się nie zgadza na budowę, bo jest antysemitą. I w ten sposób na Lindnerze wymuszono zgodę. Ale gdy rozpoczęto budowę, pojawiły się problemy. I wtedy znowu zaczęły krążyć opowieści, że Lindner wydał zgodę na ten budynek, żeby się Żydom zawalił na głowę. Lindnera – według relacji jego syna – doprowadziło to prawie do próby samobójczej.


– Czy to jest ta historia, którą przytacza Richmond, gdy pisze o próbie sabotażu podczas budowy gimnazjum?


– Co zrobił wykonawca, to inna historia. Ale trzeba pamiętać, że gmach budowały firmy żydowskie. Wtedy nie było jeszcze wałów i tren był zagrożony powodzią. Zresztą nie tylko ten plac, który był położony przy samej rzece. To nie przypadek, że mieliśmy ratusz z taką dziwną drewnianą nadbudową. Konin nie był metropolią, ale to nie z tego powodu nie zdecydowano się na masywną wieżę murowaną. Przyczyną była możliwość zapadania się gruntu – tłumaczy mi pan Rybczyński.


O problemach przy powstawaniu nowego gmachu gimnazjum żydowskiego Infeld pisał tak: „Miejscowa ‘czarna sotnia’ upiła majstra murarskiego i namówiła go, by jedną ze ścian postawił bez fundamentów. Co to będzie za uciecha – sądzili ci, którzy wymyślili te zabawę, gdy pewnego dnia ściana zawali się, grzebiąc pod sobą dzieci żydowskie i ich nauczycieli. Jednakże Jehowa zdawał się podówczas czuwać nad tymi dziećmi. Mur zanim się zawalił, zaczął się przechylać. Oszustwo budowniczego wyszło na jaw. Musiał własnym kosztem mur maszynami prostować i podbudować fundamentem”.


Infeld nie przepadał za Koninem. Czuł się tu jak na wygnaniu. Narzekał na odizolowanie miasteczka. Nie dowiemy się już nigdy, czy był przekonany, co do istnienia „czarnej sotni”, bo życie w Koninie doprowadzało go do rozpaczy, czy majster murarski wymyślił czarną sotnię, żeby jakoś wytłumaczyć swoje zaniedbanie, czy ktoś rzeczywiście chciał doprowadzić do zawalenia się budynku. Zagadka kryminalna z życia międzywojennego Konina, która najpewniej pozostanie nierozwiązana.

* Wybitny fizyk, Leopold Infeld, przez dwa lata (1922-1924) mieszkał w Koninie i kierował gimnazjum żydowskim.
** „W tym okresie wszędzie węszyłem antysemityzm. Może tam, gdzie go nawet nie było”, Leopold Infeld, Szkice z przeszłości. Wspomnienia, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1966, s. 49.

źródło: Akcja Konin