Podróżując po kraju często spotykaliśmy się z wyrażeniami, lub poszczególnymi słowami „zrozumiałymi” tylko dla lokalnej społeczności. Dla „wizytujących” dany region stanowiły pewien problem językowy.

Również w Koninie posługiwano się językiem mało „przychylnym” dla przyjezdnych.

Na co dzień rodzice zwracali się do swoich pociech: Idź po wodę na „garncarski rynek” lub kupisz „to” na „garncarskim przedmieściu” – dzieci wiedziały, żeby wykonać polecenie należało udać się w dwa bardzo odległe od siebie miejsca. Pierwsze polecenie można było zrealizować na pl. Zamkowym, natomiast drugie w okolicach skrzyżowania dzisiejszych ulic Kolskiej, 3 Maja oraz Dąbrowskiego.

Koninianie często skracali sobie wyraz „garncarski” wymawiając „garcarski”. W niektóre niedzielne popołudnia chodziliśmy na spacer,: „za most” lub na „słupeckie przedmieście”, w tym wypadku obydwa określenia dotyczyły ulicy Wojska Polskiego.

Na targu pytano o cenę: Pani! – „wiela” to kosztuje? lub Pani! – „po wiela” te jajka? Po „dobiciu” targu sprzedający pakował towar w „tytkę” – pod tą tajemniczą nazwą kryła się papierowa torba. Po powrocie do domu zmęczone zakupami gospodynie siadały nie na taborecie, lecz na „ryczce”. W rozmowach dnia powszedniego „wszechwładną” rolę pełnił przymiotnik „galanty”.

Gospodynie chwaliły się: – Kupiłam kawałek mięsa i wyszedł całkiem „galanty” obiad lub „złociutka” taka jestem „styrana”, bo wczoraj zrobiłam „galante” pranie. Usłyszeć również można było żal, czy też zdziwienie: – Pani! Żeby Pani widziała, jakiego „galantego” chłopa za męża dostała (i tu padało imię).

Za pomocą wspomnianego przymiotnika chwalono także pracę np. malarza:- Skończyliśmy malowanie. Nawet „galancie” wyszło. Niskie progi domostw – o różnych porach dnia przestępowali goście. W porze obiadowej zadawano pytanie,:- jakie ziemniaki będziecie jedli, całe czy „krychane”?

U przybyszów następowała chwilowa konsternacja. W języku powszednim „krychane” oznaczało „tłuczone”, a może prościej, puree. W sobotni wieczór sprzątanie robiono „rychtig” oraz na „glans”. Po wodę do pomp miejskich należało iść „w te dyrdy”. Natomiast młodzieńcy udający się na niedzielną mszę byli wyszykowani „na picuś, glancuś”. Z pąsami na twarzy obywatele „pci” męskiej szeptem proponowali dziewczynom randkę, sugerując: Może jutro spotkamy się o piątej przy „fotosach”?

Dla wtajemniczonych było jasnym, że do spotkania dojdzie na pl. Wolności, bowiem na ścianie jednej z kamienic wisiała gablotka z repertuarem kina „Górnik”. Wrażliwość młodzieńców sprzed pół wieku powodowała, że starali się unikać zbyt „ciekawskiego” wzroku współmieszkańców.

Z tego powodu, celem „obalenia” czytaj: – wypicia wina „patykiem pisanego” miejsce na dokonanie owej czynności wyznaczali w „kinowej”. To ustronne miejsce – znane tylko wybranym znajdowało się na tyłach kina „Górnik”. Latem kąpać się można było na „schodkach” lub na „przystani”. Na „Warcie” wędkarze mieli swoje „oczka” – czytaj miejsca wędkowania.

Pragnąc zagrać w piłkę należało udać się na „ Pociejewo” – wymienione tereny piłkarskich potyczek znajdowały się na zachód od ulicy Wojska Polskiego. Miejsce na mecz wyznaczano również na „błoniach”. W tym wypadku należało sprecyzować wypowiedź. Gdyż mogło to dotyczyć zarówno błoń między ulicami Kopernika, Dąbrowskiego i obecną Bankową, jak i błoń przy ul. Grunwaldzkiej.

W Koninie, co prawda rzadko, ale też można było spotkać dzieci niezbyt przykładające się do nauki. Opiekunowie przestrzegali: -„Kaziu” idzie na rentę, nie ucz się, a miejsce masz po nim pewne! Takim mianem określano „Kazia nosiwodę”.

Ten bardzo sympatyczny pan, dostarczał wiadrami wodę do mieszkań. Czy dzieci brały sobie przestrogi rodziców do serca? Nie wiem? Znajomi rodziców celem podkreślenia, jak urosło ich dziecko komplementowali: -No…, to teraz już Biegasiewicz oraz Filipiak ciebie wpuszczą. Wymienieni panowie byli bileterami w kinie Górnik i niczym cerber strzegli wówczas obowiązującego regulaminu w którym zakonotowano: „Dozwolone od lat”, a tutaj w zależności od ilości „scen” wpisywano odpowiedni wiek.

Dla określenia osobników delikatnie mówiąc z „innymi” poglądami na życie z wrodzonym dla siebie taktem, oraz celem uniknięcia bardziej dosadnych określeń, mówili: – Ten to ma- „kuku na muniu” lub ona to takie – „fiu, bździu”. Coś mi się wydaje, że i mnie jakoweś wspomnieniowe „fiksum dyrdum” obsiadło…

Tekst i zdjęcie Tadeusz Kowalczykiewicz