Czas poprzedzający święta Bożego Narodzenia coraz częściej staje dla mnie powodem do retrospekcyjnej odskoczni w niekiedy już bardzo… bardzo odległe lata i z tego powodu w jeden z wieczorów…

O czym tak myślisz – zapytała się żona. Przed oczami – w bezwładnym korowodzie przesuwają się obrazy bliskie mojemu dzieciństwu. Patrzę na nieznanych dla mnie ludzi opuszczających hotel przy ulicy Słowackiego. Odwracam wzrok, bowiem z warsztatu ślusarskiego mieszczącego vis a vis – dźwigając torbę narzędziową wyszedł pan „Ograbisz”. Ciekawe komu tym razem zaciął się zamek?

Dostrzegam jak przy zbiegu ulic Słowackiego oraz Przechodniej – ubrany w szynel wojskowy skinieniem głowy spieszących do pracy wita „Marszałek”. Przerywając pozdrowienia skupił wzrok na sieni kamienicy z naprzeciwka…, bowiem na wytartych czasem schodach z nieodłącznymi „sądami” „sundami” „sendami” lub jak kto woli z „koromysłem” pojawił się „Kaziu nosi woda”.

Panowie jak każdego poranka wymienili ukłony… Oczyma dziecięcych wspomnień odprowadzam wzrokiem wiodącego swój rower od strony rzeki Warty „Gadomskiego – rybaka nocnego”. Podziwiając przemyślnie umocowane na ramie niezmierzonej długości „leszczynowe” wędki, rzucam w próżnię pytanie – Ile ryb dzisiejszej nocy pozwoliłaś sobie zabrać ukochana rzeko? Zamiast odpowiedzi do moich uszu dolatuje dźwięk metalowej szyny uderzanej młotkiem – w ten sposób „Łapka” ostrzący noże oraz nożyczki informuje z placu Wolności o gotowości do podjęcia pracy.

Docierający do każdego zakamarka miasta świdrujący głos metalu wypełnia miarowy turkot kół wózka „Ejgo” – dostawcy węgla. Wędruję dalej…, a tam – obok wejścia do zakładu fryzjerskiego „u Dziubczyńskiego”, tuż przy znakach drogowych stragan z owocami rozstawia „Sabcia”.

Moje zafascynowanie jej pracą oraz pozorny spokój miasta przeszywa świst bata pana „Maciaszka”, którym jak każdego dnia rozwożący mięso, pogania swojego leniwego konia. Koloryt porankowi niczym muśnięciem, lecz nie pędzla, a nawoływaniem nadaje właściciel kramu zwany przez dzieci „Kogucikiem”. Pełen gracji podpartej słowami w postaci: całuję rączki… kłaniam szanownej pani… uszanowanie dziedzicowi… zapraszam… zachęca przechodniów do kupna lizaków oraz towarów „wszelakich”.

Gdybam, że dzisiaj w okolicy nie ma żadnego odpustu, stąd swój stragan ustawił przy ogrodzeniu kościelnym. Zasapany myślami na chwilę przystaję na ulicy Kramowej, bowiem swarzące się przekupki rozstawiają wiadra pełne kwiatów. Ciekawe od którego z konińskich ogrodników nabyły tak cudnie pachnące lewkonie? W czyich ogrodach rosłyście dumne mieczyki? Czy to ręce Kolańskiego, a może Zawieruchy was pielęgnowały?

Dyskretnie ocieram ślinkę, bowiem ze śmietaną oraz serami, pojawiła się, jak zawsze uśmiechnięta „Pani Wróblowa”. Kolejno wspomnieniem biegnę na ulicę Westerplatte, ponieważ na wprost dawnej Szkoły Talmudycznej – w bramie kamienicy „Gluby” pan „Lorenc” na swój wózek ładuje skrzynki wypełnione czereśniami. Jestem pewien, że jak każdego dnia zajmie miejsce do sprzedaży przy wylocie ulicy PCK.

Pracy sąsiada przygląda się pan „Urbaniak”- sam będąc biegłym w sztuce murarskiej nie ułożyłby tylu cegieł ile skrzynek zmieściło się na wózku. Mgłą retrospekcji pokrywa się krok, idącego przez Rynek Garncarski pana Rybarskiego.

Z wrodzoną gracją odwzajemnia ukłony pozdrawiającym go przechodniom. Zapewne spieszy się do Szkoły Podstawowej nr 2 w której jest kierownikiem?

Na przeciwko kamienicy „Zemełki” z pędzelkiem oraz puszką białej farby na ławeczce usiadł „Bajan”. Będzie czekał, aż wyjdzie petent z wydziału komunikacji i wówczas wprawną ręką wymaluje numery rejestracyjne nadane przez urząd. Ratuszowy zegar wybija godzinę siódmą…

Rozpoczyna się kolejny dzień. Pytasz Kochana, – o czym myślę? Przecież widywałem te postacie prawie codziennie, wydawało się, że je znam – obecnie wiem, że jednak nie znałem. Zastanawiam się czy teraz, gdy są po „tamtej stronie” – dają tyle radości innym, jak mnie w czasach mojego dzieciństwa?

Tadeusz Kowalczykiewicz