Za oknem żar, a na polach nieuchronnymi krokami zbliżają się żniwa. Ilekroć odwiedzam jeszcze niezabudowane tereny wokół „starówki” targają mną sprzeczne ze sobą uczucia.

Jednym to radość oraz duma z rozrastania się miasta, a przeciwnym tęsknota za „dawnymi” polami pełnymi zboża, sadami obfitującymi w jabłonie i grusze oraz łąkami pachnącymi trawą i kwieciem. Gdy na niwach wokół miasta stało gwarno oraz rojno Konin był jeszcze małym miastem, a do jego bram dopiero pukał wielki przemysł.

Wówczas znaczna część mieszkańców posiadała grunta rolne, dzierżawiła lub tylko na nich pracowała. Jestem wdzięczny losowi, że dzięki siostrze mojego taty Antoninie, oraz jej mężowi Stanisławowi Rybczyńskiemu mogłem poznać nie tylko trud pracy rolnika, ale przede wszystkim pieczołowitość w przechowywaniu wszelkich tradycji.

Pozostawmy w tle wszelkie zawiłości związane ze żniwami, gdyż: Na ich zapleczu, nieraz na miedzy, a często za stogiem, odbywało się misterium przygotowywania posiłku dla pracujących. Ciocia z płóciennego worka wyciągała upieczony przez siebie przeogromny bochen chleba. Na pieczywie robiła znak krzyża i przystępowała do krojenia.

Oczami „słyszałem” pękającą pod naporem noża skórkę. Chleb po przejściu ostrza natychmiast leczył swoje „rany” zasklepiając brzegi tak, by nawet najmniejszy okruch nie upadł na ziemię. Pokrojony raził bielą swojego miąższu. Następnie wyjmowała coś, co jeszcze do wczoraj było mlekiem. Poddane jednostajnym ruchom tłoczka w kierzance najpierw zamieniało się w żółto- białą masę, by już uformowane stać się osełką masła.

Odwijała zawiniątko z lnianych ściereczek, zdejmowała otulające je chrzanowe liście nadające masłu niepowtarzalny zapach – świeżość i przystępowała do smarowania. Następnie wykładała różnego rodzaju pieczone mięsa oraz kiełbasy…, ale te produkty już nie wzbudzały we mnie wielkiego zainteresowania. Podobno oczy dziecka potrafią wyrazić wszystko. Widocznie w moich odbijał się wilczy apetyt na ten „ciociny chleb”, bowiem ta nie czekała, aż powrócą żniwujący i podawała niezmierzonej długości pajdę chleba.

Wbijałem ząbki w pieczywo i czułem jego lekko kwaśny smak…

Na podarunek bochna „wiejskiego”, a przecież pieczonego w Koninie przy ulicy Leśnej – (Dmowskiego) chleba mogliśmy również liczyć z okazji świąt Bożego Narodzenia, Zmartwychwstania Pańskiego, tudzież imienin taty lub mamy.

Przekazywanie „daru” od cioci odbywało się za pomocą umyślnego, w którego rolę wcielali się moi bracia cioteczni. Do dziś widzę obraz mamy kładącej na najbardziej zaszczytnym miejscu „to”, czego życzy się młodym małżonkom – Oby wam nigdy w życiu „Go” nie zabrakło…

Tadeusz Kowalczykiewicz