Kaliska, bowiem do lub z Kalisza wiodła! Ustępująca morena czołowa lodowca pozostawiła po sobie znak w postaci wzniesień i właśnie na jednym z nich położono dukt, o którym rozmawiać będziemy.

Przed laty ulica, jako Przedmieście Kaliskie, czy Szosa Kaliska swoimi nazwami opierała się aż o południowe granice grodu. Obecnie jej bieg kończy się na skrzyżowaniu z ulicą Solną. Celem faktograficznym wypada dodać, że podczas okupacji pozywano ją Kasernenstrasse.

Zmiany w zabudowie, powodują, że w naszą pamięć wpisuje się obecny kształt miejsca. Dopiero wędrując po zakamarkach własnych wspomnień, opowiadań bliskich, oraz znajomych odtwarzamy coś, co było i odpłynęło już na zawsze. Z tego powodu w bajaniu o ulicy wprowadzę pewnego rodzaju misz masz, co oznacza posiłkowaniem się wspomnieniami bliskich, oraz odniesieniami osobistymi.

Zatem zacznijmy naszą wędrówkę od zbiegu z ulicą Dąbrowskiego. Na narożniku spotkamy bardzo uroczą kamienicę. I w tym momencie pojawi się myślowy natłok, bowiem powrócą opowiadania o sklepie żydowskim z tzw. mydłem, szwarcem i powidłem, o Bajli Prost, która była właścicielką sklepu, rodzinie Hirsz, Fajnsztajn, Lipiński, czy innych ówczesnych mieszkańcach tego domu.

Kolejno powrócą się czasy dla mnie bliższe, stąd do miejsca dopiszę restaurację B. Łacińskiego, pracownię krawiecką. W kolejnym domu przywitamy się ze sklepem Adamkiewiczów, piekarnią Koziarskich i dalej z posiadłością Małolepszych.

Za mojego dzieciństwa w budynku stojącym tuż za stylową kamienicą mieszkał ktoś, kto na trwale zapisał się w mojej pamięci. Jednym z lokatorów była rodzina państwa Mazurkiewicz. Wokół szaleje polityka Minca likwidująca wszelką działalność prywatną, a wyżej wymieniona pani w sekrecie…, dla swoich oraz wtajemniczonych – piecze… piecze, ale jak piecze!!! Gdyby w obecnym czasie żyła i złożyła patent, to obwarzanki krakowskie, co najwyżej za nią drożdże mogłyby nosić. O placku z tonami kruszonek nie wspomnę.

Oj… oj…!!!

Wspinając się wspomnieniami po stromiźnie ulicy i docierając prawie na szczyt, tuż przed nim, w nieco zarośniętym miejscu zobaczymy chylący się ku upadkowi dom. To własność państwa Trzepierczyńskich, którego głowa rodziny była zdunem. W ówczesnym Koninie nie było chyba nikogo, kto nie skorzystał lub chciał skorzystać z usług tego Mistrza. Kolejno zoczymy nieco odmienny krajobraz z czasów wspomnianego zduna.

Dopiero od początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku ówczesne KZPT zaczęło swoją „ekspansję” na północ. Dlatego miejsce dawnego browaru Kowalskiego rozbudowano i zamieniono piwowarstwo na produkcję płynu pozywanego „jabcokiem” lub „patykiem pisanym”. Z tego powodu w miejscu domów, ogrodów Filipiaków, czy Urszuli Kowalczykiewicz postawiono płot opierający się o budynek kadry oficerskiej Podoficerskiej Szkoły dla Małoletnich.

Jeszcze na początku lat sześćdziesiątych koło budynku wiodła droga dojazdowa do magazynu solnego, a później pralni służącej wspomnianej szkole. Pomiędzy opowiadanym budynkiem, a pralnią znajdował się kort tenisowy, oraz ogródki działkowe kadry oficerskiej. Za budynkiem kadry oficerskiej zoczymy pozostałości po bramie wjazdowej, oraz stajni dla koni oficerów.

Wspominając , co się mieściło kolejno w tym miejscu, dotrzemy do budynku stojącego na styku z ulicą Solną – dom przed laty był własnością państwa Górskich.

Myszkując po pamięci przywołamy sklep spożywczy obecny jeszcze do początku lat osiemdziesiątych i zaczniemy powrót do miejsca z którego rozpoczęliśmy swój spacer.

Tyle razy o miejscu wis a wis kamienicy p. Górskich bajałem, że pomińmy ówczesne czasy, stąd tylko, niczym w tanecznym korowodzie pojawią się uczniowie Szkoły Podstawowej nr 5, czy mieszkańcy internatu będącego zapleczem dla Liceum Ogólnokształcącego. Pomni słów poety „miej serce i patrzaj w serce”, niczym wspomnień czas dotrze do nas głos trąbki, oraz śpiew elewów ze Szkoły Podoficerskiej dla Małoletnich, z tego powodu westchniemy … i pomaszerujemy wspomnieniem dalej…, a może jednak zatrzymamy się cytatem z „Głosu Konińskiego”:

„Przechodniów spieszących do świątyń , lub przypadkiem znajdujących się na ulicach Konina uderzył w ubiegłą niedzielę przed południem niewidziany dotąd w naszym mieście widok. Oto przy dźwiękach orkiestry maszeruje oddział złożony z przeszło stu chłopców , w wieku nie wyższej lat czternastu, jednolicie a schludnie ubranych. W mundury żołnierskie. Krok równy, miarowy, dzielna postawa, a prawie, że… marszowa, bruk dudni aż miło. Patrzy ze zdziwieniem na ten obrazek przechodzień i pyta:- Wojsko, czy nie wojsko? -Eh , gdzieżby tam wojsko, odzywa się głos pośród obserwujących , przecież wielu z nich jest cokolwiek mniejszych od karabinu…”

Dyskretnie obetrzemy łezkę i wędrując wspomnieniami zatrzymamy się przed placem, na którym jeszcze do początku lat siedemdziesiątych stała piętrowa kamienica z podwyższonym poddaszem. Owa budowla należała do właścicieli spółki Lewandowski/ Wójkowski. Tuż za domem znajdowała się stolarnia z placem sięgającym aż ku „buciarom”. Dalej na skłonie ulicy poznamy już nieobecny dziś dom państwa Zimnych, a tuż za nim niewielki budyneczek będący dla ówczesnych malców oazą. Ileż radości prawie do końca lat sześćdziesiątych urwisom w krótkich spodenkach dawało picie oranżady z butelek zamykanych na porcelanowy korek, czy zjedzenie „szneki z glancem”. Oczywiście starsi mogli się uraczyć nieco innym napojem. W owym, jak na ówczesne czasy smakowym królestwie prym wiedli Marcin i Maria Drzał.

Tuż za opowiadanym miejscem kolejne powitają nas budynki między innymi z piekarnią Biczyńskich, kuźnią Sypniewskiego, Szlendra itd. Natłok myśli przywołuje cały korowód postaci.

Boję się, że o kimś zapomnę, dlatego tylko myślą musnę wszystkich. Jednakże pozwolę sobie przywołać wspomnienie dziecka o pewnej dzięki opowiadaniom rodziców nieco „bajkowej” postaci. Była nią osoba pana Lebiediewa, który przed dobrodziejstwem jaki niosła ze sobą rewolucja październikowa rejterował z Rosji, bowiem na dworze carskim w Petersburgu pełnił funkcję perukarza. W przedwojennym Koninie z jego usług korzystało wielu, od wystawiających sztuki w kino – teatrze Polonia, a i podobnych do niżej podpisanego. Nie byłbym sobą gdyby wędrówki po ulicy nie zakończył anegdotą. Prowadzący wykopy pod fundamenty dla sali sportowej Szkoły Podstawowej nr 1, pełni emocji zjawili się w siedzibie pobliskiego archiwum przynosząc przed momentem wykopany kawał węgla brunatnego. Odwrotnie do pracowników archiwum uznali ów obiekt jako anomalię.

W zamian powróćmy do czasów okupacji z Drugiej Wojny Światowej, a raczej zimowej pory. Za oknami szaleje terror, a wtóruje mu ziąb zimowych dni. Węgiel na kartki i tylko dla panów oraz ich rodzin ze swastyką w tle. W zamian zapobiegliwi mieszczanie, w skrytości, tuż za domem w/w Zimnych, z podnóża stromo opadającej skarpy wydobywają węgiel brunatny.

Oczy oraz odczucia dziecka widzą inaczej.

Reasumując wspomnienia, przypominam sobie strach przed pokonaniem na rowerze Bobo tak ogromnej stromizny ulicy. Dziś pomimo siwizny na włosach oraz wypełniony cyframi peselu pokonuję ją nieco zawstydzony „płaskością” wzniesienia.

Tadeusz Kowalczykiewicz