Wymiana zdań na temat rymowanek obecnych w naszym życiu oraz obraz Kossaka przypomniał mi rozważania o gwarze, a raczej słownictwie obecnym w Koninie z czasów mego dzieciństwa:

Na jednym z ognisk zaproponowałem znajomym cymesik kulinarny z lat, gdy jesienny krajobraz wokół grodu nad Wartą gęsto otulały dymy z palonych ziemniaczanych łętów. Rozgarniając zarzewie, w gorącym popiele umieściłem konińskie pyry. W Polsce podobną nazwą określa się także mieszkańca Wielkopolski, jednakże w naszym regionie nie jest uznawane jako pejoratyw, a raczej staje się powodem do dumy.

Kiedy wyciągałem mocno obsypane popiołem upieczone Solanum tuberosum – bowiem tak brzmi po łacinie nazwa ziemniaka, na twarzach uczestników ogniska spostrzegłem konsternację. Dopiero pyry oczyszczone ze spalonej skórki i rozpołowione odkryły swój niepowtarzalny aromat.

Na początku nieśmiało, później już pewnie, biesiadnicy „siedli i żwawo milczkiem jedli” frykas będący atrakcją mojego dzieciństwa. W momencie gdy oprócz soli biało żółtawy miąższ ozdobiła kapinka masła padły słowa:

Popatrz, tyle lat żyję i jeszcze takiej pychoty nie jadłem.

Wpisani w nietuzinkowość smakołyku staraliśmy się przypomnieć jak najwięcej słów obecnych w konińskiej gwarze. Oprócz pieczonych ziemniaków, pyry można było przyrządzić po naszymu na wiele sposobów.

Na przykład do ugotowanych dodać mąkę oraz jajka, by móc rozkoszować się smakiem szagówek – klusek. W piątkowy wieczór często jadano plyndze( z niemieckiego Plinse) – placki ziemniaczane.

Przygotowywano również wymieszane z kaszą manną utarte surowe pyry poprzekładane brzuszkiem – boczkiem. Po wyjęciu z piekarnika – palce lizać! Można było także ugotowane pyry ukrychać – rozdrobnić i podawać z gzikiem – białym serem ze śmietaną i sznytlokiem- szczypiorkiem.

Wiosną, co niektórzy gzik wzbogacali pokrojoną w talarki redyską – rzodkiewką.

Wspólnym mianownikiem była konieczność, by w tytce- torbie, czy to postawione na ryczce – stołku lub powieszone na dinksie – na czymś bardziej nieokreślonym w domostwie znalazły się pyry. Przekrzykując się w pogoni za gwarowym słownictwem umilkliśmy, gdyż żar bijący od ogniska wiał lodem wobec ewokacji kolegi: Kochani, dzięki smakowi pyr mogłem wspomnieniami przenieść się do ochędorzonego – wysprzątanego mieszkania babci przy ulicy Ogrodowej(Westerplatte).

Nigdy nie zapomnę widoku tej cudownej kobiety wagującej sie– wahającej się, jaką zupę podać w piątek?

Równolegle stanął mi przed oczami obraz dworującego z niej dziadka:

Nie wiesz, co zrobić? To podaj żur z dużą ilości myrdyrdy – zasmażki. Najczęściej jednak babcia gotowała naworkę – zupę mleczną z kluseczkami.

Po chwili trwającej wieki, kolega ciągnął dalej: W falujących płomieniach odbiły się dobrotliwe oczy dziadka, przyglądającego się jak pałaszuję sznekę – drożdżówkę z marmoladą lub z glancm – lukrem.

Na moment wyrwał się z zamyślenia i zapytał: Zgadnijcie, jaka wspólna cecha łączy tamte czasy z obecnymi? Nie wiecie? To przygotowanie kanapek! Bowiem podobnie wówczas, tak i teraz wystarczy uchechłać – uciąć dowolnej grubości skibkę – plaster chleba, ćpnąć – położyć na niego nieco leberki – pasztetowej lub innego chabasu – mięsa i taki szczun – chłopak będzie miał jedzenie, że aż miło. Roześmiany dodał: Można też wspomnianymi dodatkami obłożyć chałkę – pszenną, słodką bułkę.

Skąpani w słowach kolegi nie spostrzegliśmy, że ogień dotychczas cięgiem – ciągle podsycany przytaśtanymi – przyniesionymi kierzkami – krzakami, przestawał się już hajcowć – palić.

Dym próbował dogonić udające się na spoczynek do pobliskiego lasu glapy – wrony, gawrony, kruki. Niegdysiejszy młodzieńcy, a obecni dziadkowie wstawali, by rozprostować szkity – nogi.

Panie kończyły opowiadać pierdoły – wyraz, w odróżnieniu od ogólnopolskiego, w Koninie nigdy nie był wulgarnym. W grodzie z koniem w herbie o pierdołach się rozmawiało, po pierdoły chadzało się do sklepu lub na targ, nawet w gazecie według Koninian można było przeczytać różne pierdoły.

Poczęstowani przez gospodarzy latosimy – tegorocznymi, dorodnymi brzoskwiniami, wspominaliśmy niezbyt udany dla sadowników łoński rok – ubiegły. Kategorycznie stwierdziliśmy, że obecna dostępność owoców i warzyw w sklepach nie jest już atrakcją. Jakąż wówczas wraz z nadejściem wiosny radość sprawiało pojawienie się w przydomowych ogródkach galarepy – kalarepy, angrystu – agrestu, czy też zdobiącej sady gluby – śliwki.

Ogrodami kończyło się to zatopione w konińskiej gwarze ognisko. Jak w harcerskiej piosence, gdy pożegnania nadszedł czas, ukradkiem wycieraliśmy – zapewne od gryzącego dymu oczy. Tuszę nadzieję, że choć jeden z młodych uczestników ogniska zatęskni za atmosferą minionego spotkania i podobnie do mnie po latach będzie mu żal: Wystawania na winklu – rogu. Turkotu ciągniętej przez konińskie kunie rollwagi- szerokiego wozu.

Jeszcze barzej – bardziej tęskno mi Panie, do widoku taplających się w kałużach po przejściu letniej burzy rojbrów – konińskich łobuziaków.

Ejże… chyba położę się już spać…

Tadeusz Kowalczykiewicz