Jak olbrzymie pokłady wiadomości o naszych przodkach znajdują się w zapisach Oskara Kolberga!!!

Z fragmentów przedstawionych na zdjęciach wynika, że między innymi i Konin „kluchą” stał.

Z przyswojonymi wiadomościami, oraz wpisany w zasadę, że obyczaje należy kultywować, od dziś za punkt honoru sobie stawiam, żeby „mączne” potrawy popijać durletką.

Obawiam się tylko w jaki sposób na chęć podtrzymywania tradycji zareaguje moja żona oraz gruczoł wewnętrzny? Po II wojnie światowej – ze względu na rozwój przemysłu w naszym rejonie do grodu nad Wartą napłynęło multum ludności, stąd w wyniku zderzenia „miejscowego” słownictwa z „przywiezionym” dochodziło do drobnych nieporozumień.

Dla przykładu jedni chwalili kuchnię mamy za przygotowane tego dnia pampuchy, a w zamian drudzy rozpływali się opowiadaniem o smaku pyz na parze… na koniec dysputy dochodzili do wniosku, iż jedli tożsame produkty. Podobnie na niektórych stołach pojawiały się szagówki, a na innych serwowano kopytka.

W związku z używanym w grodzie z koniem w herbie zwrotem „na szagę” dochodziło z rówieśnikami przybyłymi ze „wschodu” do śmiesznych sytuacji. My wiedzieliśmy, że dla przykładu iść na szagę oznaczało na skos – stąd cięte w ten sposób kluski, a w zamian koledzy pomni znaczenia „szagą marsz” szli na wprost.

Bywały dni, że jedni odkrywali uroki krychanych pyr, a inni tłuczonych ziemniaków, stąd pyry z myrdyrom, stawały w słownej opozycji do tych z omastą. W piątek na wielu stołach pojawiał się twarożek, a na innych gzik. O różnicach w nazewnictwie można bez końca, clou moich wspomnień stanowi fakt, że wymienione różnice w słownictwie nas nie dzieliły, a wręcz łączyły.

Tadeusz Kowalczykiewicz